Wygrałam z rakiem i to był początek koszmaru

Wydawało się, że pokonanie choroby będzie szczytem moich marzeń. Tymczasem po wyleczeniu zaczęło się najgorsze.

Rak. To nie dla mnie. Taka diagnoza była niemożliwa. Nikt z moich krewnych nie miał nowotworu. No dobra, jedna ciotka zachorowała, ale z dalszej rodziny i to było w latach 60. W dodatku przeżyła z rakiem 20 lat. U nas naturalnym wyborem była raczej demencja.

W wieku 50 lat byłam szczupła (wciąż mieściłam się w ubrania, jakie nosiłam w latach 80.), rzadko piłam – może kieliszek wina tygodniowo, mój flirt z nikotyną zakończył się, kiedy miałam 15 lat, trzymałam się z dala od narkotyków i zdrowo się odżywiałam – aż do przesady. Chodziłam na ćwiczenia pilates i co najważniejsze, nie czułam się chora. W dodatku w moich drobnych piersiach nie było miejsca na raka, prawda? (…)

Jednak rutynowa mammografia w styczniu 2009 roku wykazała niepokojącą zmianę. O tym, że sprawa jest poważna przekonałam się, kiedy pielęgniarka oddziału onkologicznego odwróciła się do mnie plecami i pospiesznie wyszła z pokoju. Natychmiast zrobiło mi się niedobrze. (…) Usłyszałam, że następnego ranka lekarze muszą wykonać u mnie dwa rodzaje biopsji: wywnioskowałam z tego, że moje dawne życie się skończyło. To, o czym chory nie wie, to jak zareagują na wiadomość najbliższe osoby. Jak powiedzieć o raku mojemu partnerowi od 14 lat, którego nie powiadomiłam nawet o tym, że idę na mammografię? A jak przekazać wieść dziesięcioletniej córce („Wiesz, mamusia ma raka”) albo pasierbom, albo moim rodzicom, przyjaciołom, opiekunce córki… Każdy, kto przeszedł przez to, co ja, wie, jak trudne są te rozmowy.

Moje koleżanki plotkowały przy kawie o przyjęciach i zakupach u Prady, a ja tymczasem zdobywałam fachową wiedzę o chorobie nowotworowej. Nie szukałam jej w internecie – radzę wam, w przypadku chorób zapomnijcie o sieci – wystraszycie się na śmierć. Ewentualnie godne polecenia są wyspecjalizowane w onkologii strony. (…)

Terapię rozpoczęłam w pozytywnym nastroju. Dobra wiadomość była taka, że podejrzany guzek miał 10 mm, czyli był mały. Dodatkowe badania wykazały, że miałam najlepiej rokujący rodzaj raka, jaki tylko jest możliwy. Po badaniu rezonansem magnetycznym rozmiar guza urósł do 15 mm, ale to wciąż brzmiało ok. Po lumpektomii (chirurdzy zawsze starają się wykonać najmniej inwazyjny zabieg) okazało się, że zmiana liczyła sobie 35 mm i żeby w całości usunąć podejrzaną tkankę wymagałam mastektomii, którą przeszłam kilka tygodni później. To już nie były dobre wieści. Ostatecznie wielkość guza oszacowano na 43 mm. Jak mogłam czegoś takiego nie zauważyć w swoich drobnych piersiach?

Niektóre znajomości ucierpiały z powodu mojej choroby, inne się wzmocniły – mój partner odkrył w sobie talent kucharski, sam robił mi zastrzyki w brzuch dzień po chemioterapii, pogodził się z moim niemożliwym zachowaniem i nawet nie jęknął. (…) Tracisz tych przyjaciół, którzy nie mogą poradzić sobie z twoją chorobą, ale za to zyskujesz najlepszych przyjaciół na świecie. (…)

Potraktowałam raka jak kolejne zlecenie dziennikarskie. Z pomocą znajomego onkologa i mojego cudownego lekarza pierwszego kontaktu wybrałam dobrego specjalistę od leczenia raka piersi, odwiedziłam kilka klinik onkologicznych, gdzie mogłam pójść na chemioterapię i sama podjęłam decyzję. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu i dawało choć odrobinę kontroli nad moim życiem.

Ale nadszedł ten wytęskniony dzień, o którym marzyłam podczas każdego pobytu w szpitalu, podczas niekończących się dni w łóżku, gdzie walczyłam ze zmęczeniem, próbowałam jeść i stawiałam czoła efektom ubocznym chemioterapii. I kiedy ten dzień nadszedł, zamiast przynieść mi radość, dostarczył nieoczekiwanych i koszmarnych przeżyć.

Kiedy jesteś zajęty zabijaniem armii komórek rakowych, jakie najechały na twoje ciało, możesz powiedzieć sobie: „Robię coś pozytywnego, co zwiększa moje szanse przeżycia”. Ale kiedy to wszystko się kończy, ogarnia cię przemożne uczucie osamotnienia, strachu i bezczynności. Wracasz do normalnego życia, ale nie cieszysz się nim tak jak normalni ludzie. Blizny na ciele – i wyłysiała głowa – przypominają o tym, co ci się przytrafiło.

Każda wizyta kontrolna oznacza nowe badanie krwi, mammografię, ultradźwięki i lęk przed wynikami. Każda konsultacja u onkologa może oznaczać koniec twojej na nowo odzyskanej wolności. Początkowo za każdym razem się trzęsłam badając z niepokojem twarz lekarza: ma dla mnie dobre czy złe nowiny? Twoje życie i to, jak żyjesz nadal nie jest w twoich rękach. W tym okresie akceptacja dla losu i cieszenie się każdą chwilą są wyjątkowo potrzebne. Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, badania wykonuje się co pół roku, później co rok. Aż po pięciu latach uznają cię za „normalną” osobę, czyli taką, dla której ryzyko zachorowania na nowotwór jest nie większe od średniej.

Jednak lęki wciąż nie dają ci spać, a jeśli przypadkiem zaboli cię ramię/żołądek/gardło/duży palec u nogi masz pewność, że choroba wróciła. A kiedy jesteś wyczerpany lękiem, najczarniejszy scenariusz wydaje ci się jedynym możliwym. Najgorszy lęk ogarnia cię na wieść o tym, że twój znajomy, który wcześniej też pokonał raka, ma właśnie nawrót choroby. Takie już jest przypadkowe okrucieństwo nowotworów. (…)

A ponieważ wszystkim wydaje się, że sytuacja zmieniła się na lepsze, ci wspaniali przyjaciele, którzy wspierali cię w chorobie, odchodzą do swoich zajęć. Czas, gdy byłeś w centrum uwagi dobiegł końca, choć w rzeczywistości nadal tej uwagi potrzebujesz. To trudne dla nich i trudne dla ciebie. Dodatkowo przyszła dla mnie pora głębokiej refleksji na niewygodne tematy. Świadomość własnej śmiertelności sprawia, że zadajesz sobie pytania: czy osiągnąłem już to, co zamierzałem? Czy postawiłem krzyżyki obok wszystkich marzeń, jakie miałem w wieku lat 21? Czy jestem szczęśliwy w związku? Czy chce mi się wrócić do pracy? Czy chcę mieszkać właśnie w tym kraju? Czy nie zmarnowałem kolejnych lat robiąc to, czego naprawdę nie lubię?

Uświadomienie sobie, że życie jest bezcennym darem, o który troszczymy się dopiero wtedy, gdy je tracimy, wpływa w sposób decydujący na to, jak myślimy. Nagle straszliwie ważne staje się to, żeby żyć „właściwie”, w każdym znaczeniu tego słowa. Rozumiesz, że twoje szanse na dożycie starości znacząco się zmniejszyły. Słynna maksyma „carpe diem” nabiera osobistego wymiaru.

Lekarka uprzedziła mnie, że pełne wyleczenie raka zajmuje rok. Miała rację i jej nie miała. Po roku, podczas którego chciałam grać superwoman i żyć tak, jakby nic się nie stało, nadeszło nieuniknione. Jednego dnia budziłam się w pozytywnym nastroju, następnego życie wydawało mi się zbyt skomplikowane, nieprzyjemne i bezsensowne. Pogrążałam się w apatii. (…) Wreszcie dotarło do mnie, o czym śpiewa Robbie Williams w słynnym przeboju: „I don’t wanna die, but I ain’t too keen on living either” (Nie chcę umierać, ale nie za bardzo chce mi się żyć). Zdecydowanie nie zależało mi na życiu. Ale nie w taki sposób, o jakim mówimy w przypadku samobójców. Myślałam o życiu jak o sporcie, w którym chciałabym spróbować swoich sił, ale czułam, że nie dam rady.

Każdego ranka kiedy już zwlekłam się z łóżka i wyszykowałam dziecko do szkoły, siadałam w kuchni i kryłam twarz w dłoniach. Przed dziewiątą rano byłam w rozpaczy. Jak poradzę sobie przez resztę dnia aż do czasu, gdy mój partner wróci z pracy, a ja będę mogła wśliznąć się do pościeli? Nigdy dotąd nie czułam się tak wyczerpana, niepotrzebna i wyzbyta z energii. Nie mam pojęcia, jak przeżyłam te czarne miesiące od stycznia do kwietnia w zeszłym roku. Parę spraw trzymało mnie na powierzchni: obowiązki związane ze szkołą dziecka i Kobi, szczeniak wyżła węgierskiego, który dołączył do naszej rodziny w listopadzie. Bez psiaka, który zmuszał mnie do regularnych spacerów dwa razy dziennie przy każdej pogodzie, mój los byłby jeszcze bardziej godny pożałowania.

Raz natrafiłam na dyskusję w radio o depresji: pewna kobieta opisywała, że każdy dzień oznacza dla niej walkę z samą sobą – porównała ją do poruszania się w gęstej mgle, kiedy każdy krok kosztuje wiele wysiłku. Nagle dotarło do mnie, że ona mówi o mnie. Wcześniej nie wiedziałam, czym jest depresja i nie umiałam jej zdefiniować. Teraz sądziłam, że umieram: rak wrócił w formie śmiertelnego zmęczenia. Towarzyszyło mi jeszcze straszne poczucie winy. Wiedziałam, ile pieniędzy kosztuje leczenie osoby chorej na raka, pamiętałam o wysiłkach lekarzy włożonych w ratowanie mojego zdrowia i sądziłam, że powinnam czuć za to wdzięczność. Ale nie chciało mi się żyć. Albo raczej: nie chciało mi się żyć moim życiem. Po raz pierwszy pozazdrościłam beztroski swoim przyjaciołom.

Depresja to błędne koło. Czujesz się słaby, winny i zagubiony. Starasz się robić dobrą minę do złej gry (jestem w tym całkiem niezła), ale to nie pomaga. Przez pięć miesięcy biłam się sama z sobą. Wreszcie się poddałam. Rozpłakałam się podczas konsultacji u onkologa, szlochałam tam przez 15 minut i dopiero wtedy przyznałam, że mam problem. Wyleczenie z raka jest jak okres żałoby. Płaczesz za życiem, które na zawsze straciłaś i musisz zaakceptować nowe życie. Nie ma mowy, żeby przeskoczyć jakieś etapy. Proces fizycznego wyleczenia zawiera w sobie „pogodzenie się z faktem, że miało się raka”. Wcześniej mówiłam sobie: „Zapomnij o tym jakby tego w ogóle nie było”. Ale ta mantra doprowadziła mnie donikąd.

Jednak byłam szczęściarą. Wystarczyła zwykła recepta na lek antydepresyjny i wszystko wróciło do normy. Dwa tygodnie później cieszyłam się życiem na całego. Wreszcie mogłam wyjaśnić partnerowi, mojej córce i przyjaciołom, dlaczego przez długie miesiące siedziałam zamknięta w domu, a swoje wyjścia ograniczyłam do drogi do szkoły, wyprowadzania psa i wycieczki po zakupy. Dlaczego nie odpowiadałam na telefony, e-maile i SMS-y. Dlaczego nie byłam w stanie umówić się na lunch z koleżanką, pójść na obiad albo do kina. Dlaczego nie mogłam czytać (wcześniej połykałam książki), nie oglądałam telewizji, nie miałam ochoty kupować nowych ubrań, nawet online. Parę razy próbowałam wyjść z ukrycia, lecz wtedy drżałam na całym ciele i miałam ataki paniki, z trudem prowadziłam rozmowę i byłam chora z nerwów. To było dla mnie zwyczajnie za dużo.

Wyjaśnienie ludziom, że cierpię na depresję okazało się znacznie trudniejsze niż powiedzenie im o chorobie nowotworowej. Nawet samo słowo „depresja” wydawało mi się jakieś głupie i niewłaściwe. Choroby psychiczne nadal są powodem wstydu, lecz zauważyłam, że jeśli ty zdobędziesz się na odwagę, inni pójdą za twoim przykładem. Nie jesteś sam. Nadal biorę środki antydepresyjne ponieważ dzięki nim moje życie jest znośne. Odstawię je, kiedy przyjdzie na to czas.

Czy moje życie zmieniło się od diagnozy postawionej trzy lata temu? Tak, w dużym stopniu i to na lepsze. Może uznacie mnie za wariatkę, ale przeżywam każdy dzień tak jakby pozostał mi już tylko tydzień. Dzięki radom wspaniałego terapeuty nauczyłam się żyć chwilą i nie tracić czasu na martwienie się jutrem. (…) Na mojej osi czasu jest życie przed rakiem, w czasie raka i po raku. Nawet jeśli nie życzę nikomu choroby nowotworowej, rację mają ci, którzy mówią, że rak miał także pozytywny wpływ na ich życie.

Mój związek układa się znacznie lepiej niż wcześniej. Nigdy nie było nam źle, ale po 14 latach razem popadliśmy w rutynę. Rak dał nam ważną lekcję i ustalił nową listę priorytetów. Częściej się śmiejemy, więcej razem wychodzimy i znajdujemy dla siebie więcej czasu.

Tak, zrobiłam listę rzeczy, z którymi chcę zdążyć przed śmiercią: w zeszłym roku odhaczyłam naukę nurkowania i znów wsiadłam na konia. Mam jeszcze w planach skok na spadochronie, wizytę w Angkor Wat i w Machu Picchu, a także założenie własnej firmy. Ale najważniejsze jest dla mnie to, by więcej czasu spędzać z przyjaciółmi i rodziną – bo to naprawdę się liczy. Kiedy będę umierać, chcę mieć do siebie możliwie najmniej żalu.

Autor: Gail Rolfe
Źródło: The Times